Witamy w naszej wehikułowej podróży w czasie! Dzisiaj cofniemy się do roku 2009, epoki, gdy smartfony dopiero zaczynały dominować, a netbooki były szczytem mobilnej rewolucji. To był też czas, gdy coroczne targi CES (Consumer Electronics Show) w Las Vegas, jak zawsze, pękały w szwach od innowacji – zarówno tych genialnych, które ukształtowały naszą przyszłość, jak i… no cóż, tych, które sprawiały, że człowiek drapał się po głowie z niedowierzaniem. 😲
CES 2009, podobnie jak każde wydanie tej gigantycznej imprezy, było festiwalem ambicji. Producenci z całego świata zjeżdżali się, aby zaprezentować swoje najnowsze dokonania, często obiecując rewolucję w codziennym życiu. I choć wiele z tych obietnic faktycznie się ziściło, inne, oglądane z perspektywy czasu, wydają się… po prostu zabawne. Dziś zanurkujemy w to szalone oceanu pomysłów, aby wyłowić trzy prawdziwe „perełki” – najgłupsze nowości technologiczne, które z dumą debiutowały w 2009 roku, a które dziś wywołują jedynie uśmiech politowania. Przygotujcie się na dawkę technologicznej nostalgii i szczyptę zdrowego absurdu! 🤣
1. Cyfrowe ramki foto z wbudowaną drukarką: Kto to zamawiał? 🖼️🖨️
Na pierwszy ogień idzie „innowacja”, która, szczerze mówiąc, od początku wydawała się skazana na porażkę. Mówimy o cyfrowych ramkach na zdjęcia z wbudowaną drukarką. Tak, dobrze przeczytaliście. Urządzenia takie jak na przykład Kodak Easyshare W1020 czy VuPoint Solutions Digital Photo Frame Printer próbowały połączyć dwie, z pozoru sensowne, funkcje w jedno, wyjątkowo niepraktyczne opakowanie.
Idea była prosta: zamiast tylko wyświetlać fotografie na ekranie, taka ramka mogła je od razu wydrukować. Brzmi wygodnie, prawda? W końcu po co podłączać komputer i osobną drukarkę, skoro można to zrobić prosto z ramki? No właśnie… rzeczywistość okazała się brutalna. 📉
Po pierwsze, jakość wydruków z tych zintegrowanych drukarek była zazwyczaj… żenująca. Kolory często były blade, detale rozmyte, a sam proces drukowania – głośny i powolny. To nie były wydruki, które chcielibyście oprawić i powiesić na ścianie. To były raczej pamiątki w stylu „drukowane w domu na szybko, żeby tylko było”. Dodatkowo, drukarki te wykorzystywały małe, drogie wkłady atramentowe i specjalne, również nie tanie, papiery fotograficzne. Koszt wydrukowania pojedynczego zdjęcia był absurdalnie wysoki w porównaniu do usług profesjonalnego laboratorium fotograficznego, czy nawet zwykłej, dedykowanej drukarki atramentowej.
Po drugie, rozmiar. Aby zmieścić mechanizm drukujący, ramki te musiały być znacznie grubsze i cięższe niż ich „tylko wyświetlające” odpowiedniki. Estetyka, która jest kluczowa dla przedmiotu mającego stać na półce czy biurku, mocno na tym cierpiała. Zamiast eleganckiego gadżetu otrzymywaliśmy toporne, plastikowe monstrum.
I na koniec, fundamentalne pytanie: Po co? Kto tak naprawdę potrzebuje drukować zdjęcia z ramki, która stoi w salonie? Zdecydowana większość ludzi albo w ogóle nie drukuje zdjęć, albo korzysta z usług online, które dostarczają wysokiej jakości odbitki za grosze. Ta technologiczna nowość z 2009 roku była klasycznym przykładem „rozwiązania szukającego problemu”, który nigdy nie istniał. Jej szybkie zniknięcie z rynku było dowodem na to, że nawet na targach CES, gdzie wszystko jest możliwe, zdrowy rozsądek czasem bierze górę. 🤦♀️
2. Bezprzewodowe USB: Obietnica, której nie dało się spełnić 🔗🚫
Kolejnym kandydatem na podium technologicznego absurdu z CES 2009 jest koncept Wireless USB. Pamiętacie czasy, gdy każde urządzenie wymagało kabla? Myszka, klawiatura, drukarka, zewnętrzny dysk… plątanina przewodów była koszmarem wielu biurek. W 2009 roku marzenie o świecie bez kabli wydawało się być w zasięgu ręki, a Wireless USB miało być kluczem do tej utopii.
Zasada działania była prosta: zamiast tradycyjnych kabli, urządzenia miały komunikować się ze sobą bezprzewodowo, wykorzystując technologię radiową Ultra-Wideband (UWB). Producenci, tacy jak D-Link, Belkin czy IOGear, z dumą prezentowali swoje koncentratory i adaptery Wireless USB, obiecując prędkości transferu danych zbliżone do przewodowego USB 2.0 (czyli do 480 Mb/s) i zasięg do 10 metrów. To brzmiało naprawdę fantastycznie! Koniec z ciągłym podłączaniem i odłączaniem! 💡
Jednak, jak to często bywa z rewolucyjnymi obietnicami, rzeczywistość okazała się brutalna. Prędkości transferu danych w praktyce były znacznie niższe, szczególnie gdy pomiędzy urządzeniami znajdowały się jakiekolwiek przeszkody. Nawet niewielka ściana czy mebel potrafiły drastycznie zmniejszyć przepustowość, a czasem całkowicie zerwać połączenie. Zasięg 10 metrów był raczej teoretycznym marzeniem niż praktycznym standardem. Co więcej, aby wszystko działało, potrzebne były specjalne sterowniki i nadajniki, co dodatkowo komplikowało instalację i zwiększało koszty.
Prawdziwym gwoździem do trumny Wireless USB była jednak niekompatybilność i wysoka cena. Urządzenia te były drogie, a ich adoptowanie na szeroką skalę nigdy nie nastąpiło. Wkrótce potem na scenie pojawiły się inne technologie bezprzewodowe, takie jak ulepszony Wi-Fi, a przede wszystkim Bluetooth w swoich nowszych wersjach, które oferowały bardziej stabilne i łatwiejsze w obsłudze rozwiązania dla codziennych potrzeb. Wireless USB stało się kolejnym pomnikiem technologii, która była zbyt ambitna jak na swoje czasy, a jej techniczne niedociągnięcia przewyższały oferowane korzyści.
„Wireless USB było jak świetny pomysł na papierze, który w zetknięciu z rzeczywistością okazał się papierowym tygrysem – groźnym tylko z daleka, a z bliska bezużytecznym i kapryśnym.” – niezależny analityk technologiczny (gdyby istniał, powiedziałby coś w tym stylu).
To przypomina nam, że czasem technologia potrzebuje po prostu więcej czasu na dojrzenie, a jej wczesne, niedoskonałe wcielenia mogą trafić na listę najgłupszych gadżetów. 🤔
3. Kieszonkowe projektory Pico: Kino w kieszeni… z latarką w tle 📽️🤏
Ostatnim, ale wcale nie najmniej absurdalnym, elementem naszej retrospekcji są kieszonkowe projektory pico. Koncept małego urządzenia, które potrafi wyświetlać obraz na dowolnej powierzchni, brzmiał wówczas jak science fiction. Idea posiadania „kina w kieszeni” była niezaprzeczalnie kusząca, a targi CES 2009 były pełne prototypów i wczesnych wersji tych miniaturowych rzutników, np. od firm takich jak Microvision czy 3M.
Wyobraźcie sobie: prezentacja biznesowa na ścianie kawiarni, szybki pokaz zdjęć z wakacji u znajomych, czy spontaniczny seans filmowy na suficie sypialni. Możliwości wydawały się nieograniczone! ✨
Niestety, rzeczywistość projektorów pico z 2009 roku była brutalna i daleko odbiegała od marketingowych obietnic. Ich największym problemem była… jasność. Większość z nich oferowała moc rzędu kilku, może kilkunastu lumenów. Dla porównania, współczesne smartfony, które również potrafią wyświetlać obraz na ścianie, mają ekrany o jasności kilkuset lumenów, a standardowe projektory domowe to często tysiące lumenów. Oznaczało to, że aby cokolwiek zobaczyć na wyświetlanym obrazie, pomieszczenie musiało być zaciemnione niemal całkowicie. W jasnym świetle dziennym obraz był po prostu niewidoczny, jak próba oglądania filmu na ekranie smartfona w pełnym słońcu. ☀️
Kolejnymi bolączkami była rozdzielczość i jakość obrazu. W 2009 roku większość projektorów pico oferowała rozdzielczość na poziomie VGA (640×480 pikseli) lub co najwyżej nWVGA (854×480 pikseli). To było słabe nawet jak na ówczesne standardy. Obraz był często ziarnisty, kolory wyprane, a ostrość pozostawiała wiele do życzenia. Dodatkowo, bateria w tych urządzeniach wytrzymywała zazwyczaj niecałą godzinę, co czyniło dłuższe seanse niemożliwymi bez podłączenia do zasilania. 🔋
A cena? Była absurdalnie wysoka jak na tak ograniczoną funkcjonalność. Inwestowanie kilkuset dolarów w gadżet, który działał tylko w idealnych warunkach i przez krótki czas, było po prostu nierozsądne. Choć projektory pico ewoluowały i dziś są znacznie lepsze (a nawet zintegrowane z niektórymi smartfonami!), ich wczesne wcielenia z 2009 roku były symbolem technologicznego optymizmu, który nie szedł w parze z możliwościami. Była to w zasadzie droga i niewydajna latarka, która udawała projektor. To prawdziwy klasyk wśród dziwnych technologii tamtej dekady. 💰
Wnioski: Śmiech przez łzy, czyli lekcja z przeszłości 🕰️😂
Nasza podróż do CES 2009 dobiega końca, ale lekcje, które wynosimy z analizy tych najgłupszych gadżetów, są ponadczasowe. Targi elektroniki użytkowej zawsze były i będą polem bitwy dla innowacji, miejscem, gdzie rodzą się technologie przyszłości, ale też gdzie giną te, które nigdy nie powinny były powstać.
Co łączy te trzy „nieudane” nowości? Przede wszystkim, były to urządzenia, które obiecywały rewolucję, ale nie były w stanie sprostać własnym ambicjom. Czy to przez niedoskonałości techniczne (Wireless USB, projektory pico), czy przez fundamentalny brak sensu i praktyczności (ramki z drukarkami), wszystkie one udowodniły, że bycie „nowym” nie zawsze oznacza bycie „lepszym”. 🚀
Z perspektywy czasu możemy spojrzeć na te wynalazki z uśmiechem. Pokazują nam, że proces tworzenia technologii jest pełen prób i błędów, a niekiedy to, co w danym momencie wydaje się genialnym pomysłem, po kilku latach staje się obiektem żartów. Ale właśnie w tym tkwi urok targów technologicznych – w ich zdolności do pokazywania zarówno ludzkiej inwencji, jak i… sporadycznych, acz uroczych, pomyłek.
Kto wie, jakie dziwne gadżety z dzisiejszych targów będziemy wspominać za dekadę? Jedno jest pewne: historia lubi się powtarzać, a absurd w technologii zawsze znajdzie swoje miejsce. Do następnego razu! 👋